czwartek, 9 października 2014

Espain again!

Tak oto los po raz kolejny zagnał mnie na południe, tym razem trochę bliższe, bo madryckie.
Na początek podróż.
Serdecznie polecam Norwegiana. W porównaniu ze starym dobrym Ryanem luksusy: jest gdzie wyciągnąć nogi, ładnie pachnie, na pokład oprócz walizeczki można spokojnie wnieść torbę z laptopem i jakieś pierdółki. Bagaż rejestrowany klasycznie niewielki (20 kg) ale miłe zaskoczenie - walizka ważąca 22 doczekała się tylko uśmiechu Pana w okienku i przypomnienia, że następnym razem niech będzie to jednak 20. Dla jeszcze nieprzekonanych - na pokładzie jest WiFi. Thought so.


Spakowanie się w bagaż podręczny + 20 kg nie jest możliwe. Konieczne więc znów było nadanie paczki. Po raz kolejny z pomocą przyszło DPD. Niestety nie okazało się już tak wyrozumiałe jak Norwegian. Pracownica stała nad wagą i dopóki nie spadła do równego 31,5 kg nie zgadzała się nadać. Nie wspomnę już, że nawet naklejki BOTTOM UP zostały potraktowane z dużym dystansem i paczka nie raz wędrowała do góry nogami. Na szczęście poważnych usterek w bagażu brak, więc wystarczyła wycieczka do ikei, kilka wycieczek do sławetnych chinos i jako tako już się urządziwszy.
Po drugie transport.
Nie jest lekko. Przed przeprowadzką byłam w Madrycie całe dwa dni, nie mając zielonego pojęcia, że kiedyś tu zamieszkam, nie zdążyłam więc zgłębić tematu. Karta miejska jest droga i nieprzyjazna - bilet ulgowy nie przysługuje studentom ale osobom DO 23 roku życia, NOT INCLUSIVE. Sad story, jestem za stara. Miesięczny abonament wynosi zatem dla strefy A 55 ojro. Miliony monet, postanowiłam więc, bazując na doświadczeniach z Sevilli, że poruszać się będę po mieście rowerem. BAD IDEA, o czym przekonałam się już jadąc taksówką z lotniska. Madryt to istna miejska dżungla, nie to co nasza poczciwa Warszawa. Ścieżek rowerowych brak, Gran Via wielka i ruchliwa i, co najgorsze, wszędzie jest pod górę. Rowery miejskie rozwiązują sprawę tylko połowicznie - mają wbudowane motorki, za to inauguracja odbyła się w czerwcu tego roku i cała sieć obejmuje jedynie ścisłe centrum, nie dociera nawet do Ciudad Universitaria. Dodatkowo Madryt jest gigantyczny, do supermarketu jedzie się metrem kilkadziesiąt minut. Pozostają więc wycieczki piesze lub karta miejska.
Po trzecie ciekawostki.
1) Śmietniki nie stoją na ulicy ot tak. Przyjeżdżają o 19 i dopiero wtedy można wynieść śmieci. Śmieciarka przyjeżdża po nie codziennie między 1:30 a 2 w nocy. I tak nikt nie śpi.
2) W metrze wszystko jest na odwrót. Praktycznie każda z 13 linii metra zbudowana jest po angielsku - ruch pociągów jest lewostronny.
3) Mieszkam przy Plaza de España, w samym centrum Madrytu, na pierwszy rzut oka wszystko zwyczajne. Jak jednak się człowiek lepiej przyjrzy okazuje się, że to China Town - chińczyk na chińczyku chińczyka chińczykiem pogania.
Sklepy sklepami, ale Azjatów są tu ilości nieprzebrane. Do tego stopnia że na niektórych Masterach stanowią na uniwersytecie około 90% studentów.
4) Hiszpanie nie przestają zadziwiać architekturą. Do tej pory Monika gubi się idąc do własnego pokoju. Rozmieszczone na planie litery U to jeszcze nic, tak samo okna kuchenne i łazienkowe wychodzące na patio wewnętrzne - klasyk. Hardcore zaczyna się gdy pokój ma jedno okno, które wychodzi na.. korytarz! Na szczęście nie jest ono moje ;)
Pozdrawiam z miasta eboli, oby nie dotarła na Moncloę..
XOXO

sobota, 25 maja 2013

La Orotava e Icod de los Vinos

Orotava to niewielkie miasteczko oddalone o kwadrans drogi od Puerto de la Cruz. Całe położone jest na zboczu, dlatego spacer jest ciągłą wędrówką pod górę. Orotava to także zalążek wyspiarskiej turystyki. Z dachów budynków dostrzec można pierwsze hotele, które pojawiły się na wyspie jeszcze za czasów Franco. Dopiero później, ze względu na pogodę, turystyczna stolica przeniosła się na wiecznie słoneczne południe.

Orotava słynie przede wszystkim z alfombras czyli dywanów. Tutaj nie są one jednak tkane, ale, według tradycji, usypywane z piasków wulkanicznych i kwiatów. Przedstawiają, jak to w Hiszpanii najczęściej bywa, sceny biblijne. Układa się je na Boże Ciało, dlatego będąc z wizytą w maju mogliśmy podziwiać początki przygotowań.
Co ciekawe, istnieje nawet zawód układacza dywanów. Wielcy układacze (?) mają w Orotavie swoje tablice upamiętniające, a cały fach dorobił się nawet swojego pomnika
układanie dywanów przed Ayuntamiento

trochę słabo widoczny pomnik przed jednym z kościołów 
Poza tymczasowym widokiem dywanów w miasteczku czeka na turystę jeszcze kilka atrakcji. Warto zajrzeć do Ayuntamiento, czyli Ratusza, przed którym układane są rzeczone dywany, bo budynek to całkiem okazały. Za nim zaś znajduje się dodatkowo ogród botaniczny.
Poza tym turyści odwiedzają tu głównie Casa de los Balcones, typowy dom z XVII wieku, znany ze swoich balkonów i patio wewnętrznego z ciosanego drewna. Wewnątrz znajduje się kilka sklepów, w których zakupić można tradycyjne kanaryjskie wyroby takie jak mojo, ręcznie wyszywane serwety czy kosmetyki z bananów i aloesu. 
P.S. Dzieci Neostrady ucieszy wiadomość, że w Domu Turysty dostępne jest WiFi! :)

Obok Casa de los Balcones znajduje się cmentarz, na który z doświadczenia gorąco polecam zajrzeć. Przeciętnego Polaka na pewno nie pozostawi obojętnym, gdyż prezentuje podejście do śmierci zgoła odmienne od naszego a dużo bliższe temu np. latynoamerykańskiemu. Groby przyozdobione są kolorowymi fotografiami, często np. z plaży bądź podczas jedzenia. Na jednej czwartej z nich tłem płyty jest krajobraz Teneryfy. Pojawiają się obok właścicieli także obrazy psów, lam czy ulubionych samochodów. Naprawdę warto.
Poza cmentarzem, w Orotavie klasycznie można znaleźć kościoły z szarą fasadą, we wspomnianym już stylu baroku kolonialnego.
 Z dachów budynków, jak z wielu punktów Teneryfy w pogodny dzień, można podziwiać górujący nad wyspą Teide.
Jadąc na zachód natrafić można na kolejne, warte zachodu miasteczko :-) - Icod de los Vinos. Malutkie i bardzo urokliwe cieszy się popularnością dzięki gigantycznej dracenie, zwanej el Drago milenario, znajdującej się nawet w jego herbie. Jak sama nazwa wskazuje, ktoś kiedyś wymyślił, że skoro drzewo jest takie ogromne, musi mieć ponad tysiąc lat. Nikt jednak nie wie, ile ma dokładnie (szacuje się na około 500/600), ale jest ogromne i turyści się zachwycają. 
 Żeby nie było, że Hiszpanie sobie znowu wymyślili, poniższe zdjęcie pokazuje olbrzyma w porównaniu ze wzrostem przeciętnego człowieka:

Drago z Icod de los Vinos w tle

park

jaszczur

Wokół drzewa rozciąga się park. Wstęp jest płatny (2,5 euro od studenciaka), ale można podziwiać tam endemiczną faunę i florę Kanarów (plus kurczaki i kaczki!)
Poza roślinkami w parku znajduje się także malutka jaskinia. W środku zaaranżowano mini-muzeum, przedstawiające pochówek Guanczów, czyli mieszkańców, których na wyspie zastali Hiszpanie.
Aby zobaczyć Drago nie trzeba wchodzić do parku, wystarczy wspiąć się na znajdujący się na przeciwko mirador, czyli punkt widokowy, z którego rozciąga się śliczny widok na Ocean. Tuż obok znajduje się kolejny kanaryjski kościół, Iglesia de San Marcos, do którego, już tradycyjnie, wejść się nie dało.

Z Icod de los Vinos, jadąc pod górę, dociera się do Cueva del Viento. Jest to ogromna jaskinia, do której aby wejść, należy uprzednio zarezerwować termin. Wejście możliwe jest tylko z przewodnikiem, w niewielkich, 16-osobowych grupach. Osoba dorosła musi zapłacić za tę dwugodzinną przyjemność 16 euro. Bez uprzednio zarezerwowanego wstępu tubylcy nie radzą się tam nawet zapuszczać, gdyż nie zobaczy się absolutnie nic.
CDN.

Puerto de la Cruz

Wycieczka na Wyspy Kanaryjskie zakończona, dlatego też czas na podsumowanie. Zobaczyliśmy tak wiele i tak wiele mam do pokazania, że wpis rozbiję na mniejsze notki.
Na początek słów kilka na temat celu naszej wyprawy, czyli Teneryfy. Teneryfa to największa z Wysp Kanaryjskich, leżąca w tzw ich części zachodniej. Jej stolica, Santa Cruz de Tenerife, jest zarazem stolicą całej autonomii (na zmianę z głównym miastem Gran Canarii, czyli Las Palmas de Gran Canaria).

Sama wyspa dzieli się umownie na dwie części - północną i południową. Pierwsza, ze stolicą, jest bardziej pochmurna i o klimacie kapryśnym, południe zaś to synonim turystyki, gigantycznych kurortów (w tym najbardziej znany Los Cristianos) i wiecznego lata (temperatura na Kanarach praktycznie przez cały rok utrzymuje się na podobnym poziomie około dwudziestu stopni). Odwiedzając Teneryfę stosunkowo łatwo (najłatwiej promem) zaliczyć także wycieczkę na pobliskie, pomniejsze wyspy strony zachodniej, czyli La Gomerę, El Hierro i La Palmę.
Z Sevilli na Teneryfę dolecieć łatwo, najbardziej oczywisty wybór to Ryanair oraz Vueling. Pierwszy tańszy, ale ląduje na południu, drugi droższy, za to o niebo lepszy i leci także na północ, na którą to właśnie się wybraliśmy.
Puerto de la Cruz jest oddalone od stolicy wyspy, Santa Cruz de Tenerife, o jakieś pół godzinki. Bilet z lotniska w, jak na hiszpański transport, rozsądnej cenie 4,5 euro (jeśli będziecie poruszać się po wyspie autobusem warto wykupić karnety, za 15 bądź 25 euro, w ramach których każdy przejazd będzie kosztował Was mniej). Najlepszym rozwiązaniem jest oczywiście posiadanie na wyspie samochodu. My dysponowaliśmy takowym dzięki uprzejmości naszego gospodarza i tylko dzięki temu zobaczyliśmy praktycznie wszystko co się dało zarówno na Teneryfie, jak i la Gomerze, w trochę ponad tydzień.
Puerto de la Cruz, czyli miejsce naszego stałego pobytu, uznawane jest za miasto z najlepszą pogodą na północy wyspy. Jeśli jednak na coś należy się przygotować jadąc na Teneryfę (a przynajmniej na północ) to właśnie fakt, że wszelkie prognozy pogody nie mają tutaj zastosowania. Klimat zmienia się tam na przestrzeni bardzo niewielu kilometrów, dlatego bardzo możliwe, że wyruszając z zachmurzonego Puerto, po chwili można się znaleźć w zalanym słońcem, na przykład, Garachico.
W kwestii zwiedzania cała Teneryfa, i w ogóle Wyspy Kanaryjskie, mają do zaoferowania przede wszystkim krajobrazy. Najwcześniejsze zabytki sięgają tu kolonizacji hiszpańskiej i, szczególnie dla osób niezaznajomionych z architekturą Nowego Świata, mogą być jej przyjemną namiastką.
W Puerto do zwiedzania jest niewiele. Słynie ono jednak z ogromnego parku rozrywki, Loro Parque, do którego zjeżdżają tłumnie turyści z południa. Jak sama nazwa wskazuje, główną atrakcją są papugi. Oprócz nich podziwiać można także show z orkami, delfinami i całą rzeszą innych zwierząt. Na naszą studencką kieszeń była to rozrywka odrobinę zbyt ekstrawagancka, bo kosztująca aż 33 euro od dorosłego widza. Dla leniwych, poza parkiem, w Puerto można cieszyć się tradycyjnie czarnymi plażami oraz kompleksem basenów wybudowanym w centrum, nad samym morzem, dla mieszkańców (wstęp płatny).


Nieopodal stoi biała, XIX-wieczna, Ermita de San Telmo. 
Ermita de San Telmo
fontanna na Plaza del Charco
Punktem centralnym miasta jest Plaza del Charco, czyli dokładnie "Plac Kałuży". Wchodząc nocą od Placu wgłąb miasteczka trafia się na ulicę klubową, choć w Puerto trzeba ją raczej mianować barową. Warto wpaść do Limbo, czyli trochę alternatywnego, zaadaptowanego na klubo-bar domu z czasów kolonialnych. Muzyka na żywo średnia (przynajmniej podczas naszej wizyty) ale otoczenie warte nawiedzenia!
P.S. tania, dobra tequila! ;)
Pozostałości fortyfikacji rozciągają wzdłuż całego wybrzeża, których najbardziej rozpoznawalną częścią jest Castillo de San Felipe.

Casa de la Aduana, czyli Urząd Celny z XVII wieku, położony za Plaza del Charco, idąc wzdłuż wybrzeża, mieści obecnie informację turystyczną oraz muzeum sztuki współczesnej
Nieopodal znajduje się jeden z najbardziej znanych kościołów miasteczka, zbudowana w stylu baroku kolonialnego Iglesia de Nuestra Señora de la Peña de Francia. Zabytek z końca XVII wieku podobno chroni piękne obrazy i rzeźby, jednak, jak to bywa w większości hiszpańskich kościołów, trafienie na otwarte drzwi graniczy z cudem.


Jeśli mieszkacie w Puerto warto choć raz odwiedzić Parque Taoro. Zbudowany na wzgórzu park prezentuje zupełnie niespotykaną odsłonę Wyspy. Pięknie zadbany (!) i nowy, położony pośród luksusowych willi, zalany biegającymi mieszkańcami i szykownymi mamami, pozwala poczuć się jak w "Desperate Housewives". Dodatkowo zapewnia cudowne widoki na całe miasto, nawet przy niezbyt dopisującej pogodzie

kościół anglikański z końca XIX wieku

Parque Taoro


W następnych odcinkach kolejne odsłony Teneryfy, a w swoim czasie także i La Gomery! :)

P.S. Przykro mi, że odwiedzacie i nic tu nie znajdujecie, teraz postaram się powoli nadrobić zaległości (mimo, że wielkimi krokami zbliża się sesja a na głowie licencjat)! Mogę usprawiedliwić się jedynie tym, że Erasmus w drugim semestrze nie daje mi odpocząć..
P.S.2 Część zdjęć dołączonych do niniejszego tekstu zawdzięczam Michałowi
XOXO

niedziela, 24 marca 2013

Lagos

Część druga wycieczki to kolejne miasto południowej Portugalii-Lagos.
Lagos jest malutkie i bardzo skondensowane, kolejne miasto, które można poznać dokładnie w ciągu jednego dnia. Mimo, że po zachodzie słońca graniczy z cudem znalezienie otwartego marketu, warte wspomnienia jest życie nocne - bary otwarte do późnych godzin zachęcają ofertami (z autopsji polecamy bar Eddie;)). Sporo w nich ludzi chociaż za dnia miasteczko wygląda poza sezonem na trochę wyludnione.
Jeśli chodzi o nocleg możemy spokojnie polecić CoolGuesthouse, przedsięwzięcie chyba nie do końca legalne (brak nawet tabliczki) ale właściciel przyjazny, warunki bardzo porządne i, co najważniejsze praktycznie w samym centrum.
Bulwar
Uliczki Starego Miasta


Lagos jest idealne na spędzenie leniwego dnia i zagubienie się w maleńkich uliczkach skrywających urocze portugalskie kawiarenki i pustostany.
Zwiedzania jest tam niewiele. Chyba jedyną atrakcją (oprócz morza!), na którą natrafiłyśmy były kościoły

Największą atrakcją dla sevillańskich mieszczuchów było oczywiście morze. Lagos może się pochwalić ślicznymi, malutkimi plażami. Dodatkowo widoki urozmaica port i stara twierdza zajmowana obecnie przez muzeum.

W piątek wieczorem byliśmy już w drodze do ostatniego portugalskiego przystanku, Albufeiry.

sobota, 9 marca 2013

Faro

Long time no see.. wiele się działo, zdążyłam złamać nogę i już się po tym ogarnąć więc wracam z nową opowieścią, tym razem o poprzednim weekendzie. Z okazji dnia Andaluzji zaszczyciliśmy ją naszą nieobecnością i wybraliśmy się w mały tour po południu Portugalii. Dziś część pierwsza, czyli Faro.

Wyjechaliśmy z Sevilli już w środę po południu (bo godziny autobusów są bardzo głupie) i byliśmy w Faro pod wieczór. Portugalia przywitała nas opuszczona i spokojna ale za to z WiFi obejmującym praktycznie każdy zakątek Faro ;)

Jedna pierwszych rzeczy, które rzuciły nam się w
oczy to.. wszechobecność bocianów! Siedzą praktycznie na każdym kościele, słupie, budynku.

Główny plac w Faro, tuż przy marinie
Hostelu, w którym się zatrzymaliśmy (Conde) nie polecam, za to całe miasteczko jest bardzo urodziwe. Idealne na spacery, ale na tyle nieduże, że nawet kaleka ze świeżo wyjętą z gipsu nogą dała radę ;) Mowa oczywiście tylko o okolicach Starego Miasta, nowa część rozciąga się na dużo większym obszarze i sprawia wrażenie w miarę nowoczesnego miasta. Faro to w końcu największe miasto regionu Algarve i jego stolica, która liczy niemalże całe 60 tysięcy mieszkańców ;)
Praktycznie wszystko, co warto w Faro zobaczyć znajduje się na bardzo niewielkiej powierzchni
Map of Faro
Stare miasto to obszar przy marinie, otoczony szczątkami murów. Przejście całego zajmuje może godzinę, z obejrzeniem dokładnie każdego zakątka
Spacer wokół murów Starego Miasta od strony Oceanu

W samym sercu Starego Miasta znajduje się kościół, szumnie nazwany katedrą Se:
Ze zniżką można wejść do środka za połowę ceny, 1,5 euro, i podziwiać organy i bogato zdobione wnętrze
Organy z chińskimi czerwonymi zdobieniami

Przepych domeną nie tylko Hiszpanów




Ołtarz główny
W katedrze znajduje się także muzeum, gdzie można oglądać stare szaty i kosteczki

Dodatkowo można wspiąć się na XIII-wieczną wieżę i podziwiać rozciągające się w dole miasteczko

Poza wieżą, koło katedry znajduje się Kaplica Kości wykonana w całości ze szczątków z kościelnego cmentarza

Poza starym miastem odwiedzić można pozostałe kilka kościołów a potem odpoczywać w słońcu przy marinie, na głównym placu.
Ratusz

Marina


Wieczorem w czwartek ruszyliśmy dalej i już po dwóch godzinach zaczynaliśmy przygodę z kolejnym miastem, Lagos. 
Faro jest idealnym miastem na spędzenie w nim jednego, maksymalnie dwóch dni. Spokojnie wystarcza to na obejście wszystkich najważniejszych punktów, dobre poznanie miasta, zjedzenie przepysznej rybki w jednej z lokalnych restauracji i odkrycie, że Portugalia jest naprawdę cudowna. A to dopiero był początek..
To be continued..