niedziela, 28 października 2012

Itálica

Pogoda w Sevilli znów piękna, ponad 20 stopni i słoneczko, dlatego korzystając z być może ostatnich chwil ciepełka postanowiłyśmy wybrać się na małą wycieczkę do Italiki.
Italika to położone 15 min od Sevilli małe miasteczko, które należy pół na pół do mieszkańców i archeologów. Już niedługo jednak należeć ma tylko do tych drugich, bo pod domami tubylców znajduje się kolejna część rzymskiego miasta i, zgodnie z prawem, kiedy archeologowie tam dotrą, mieszkańcy będą zmuszeni się wynieść..
Ruiny rzymskiego miasta, powstałego około 2200 lat temu, odkrywane są kawałek po kawałku. Na razie w pełnej krasie podziwiać można właściwie tylko Amfiteatr, który jest jednym z największych pozostałych po Cesarstwie Rzymskim.

ostatnia droga gladiatora



Zachowała się nawet tablica z edyktem imperatora dotycząca konieczności płacenia za widowisko

Oprócz Amfiteatru turyści mogą podziwiać część Italiki założoną przez cesarza Hadriana zwaną nowym miastem. W większości są to pozostałości domów patrycjuszy oraz budynków publicznych: łaźni, sklepów itp. Najbardziej niesamowite są praktycznie idealnie zachowane mozaiki w niektórych domach, jak np. w Casa de los Pájaros (Dom Ptaków):


Łaźni Neptuna
Czy Casa de Planetarium
siedem dni tygodnia jako planety-bogowie
oraz innych salach łaźni oraz domach prywatnych:














Większość znalezisk przeniesiona została do Muzeum Archeologicznego w Sevilli a na ich miejscu postawiono kopie

Wycieczka wymaga sporej wyobraźni, jednak nawet przy jej braku warto wybrać się do jednego z najważniejszych miast starożytnego Rzymu, w którym urodził się niejeden cesarz i możny. Szału nie ma, ale za to jest ładnie :) Wstęp na Conjunto Aqueológico de Itálica jest niedrogi (1,5 euro), a miejsce bardzo przyjemne. Miasteczko położone u podnóża wzgórza także wygląda wyjątkowo uroczo.

Dla zainteresowanych więcej zdjęć z wypadu: Italica

środa, 24 października 2012

Universidad de Sevilla

Dziś ważny dzień, bo razem z US obchodzimy miesięcznicę wspólnego egzystowania. Droga ta bywała czasem trudna, czasem nieznośna, często się rozjeżdżała, jednak generalnie nasz związek ma się całkiem nieźle. Z tej okazji proponuję przyszłym studentom US oraz pozostałym zainteresowanym mały close-up na akademickie życie Erasmusa.

Przede wszystkim, jak cała masa innych rzeczy, studiowanie w Hiszpanii wygląda zupełnie odmiennie niż na UW. Studentów SGH zapewne to nie zdziwi, jednak UW myślę, że pozostanie pod wrażeniem faktu, że na żadnych (!) zajęciach nie jest sprawdzana obecność. Prawie każdemu profesorowi należy wręczyć kartonik, specjalnie emitowany przez uczelniane ksero, na którym nakleja się swoją fotkę i wypełnia wszystkie dane coby profesor grzecznie mógł nauczyć się wszystkich buź. 

Największym szokiem, który przyszło mi przeżyć na początku kariery hiszpańskiego studenta, jest ilość zajęć. Przyzwyczajona do polskiego trybu studiów z radością przyjrzałam się planowi zajęć i zabrałam do wybierania odpowiadających mi godzin. Niestety jednak, zajęcia odbywające się raz w tygodniu w ogóle się tu nie zdarzają. Każdy przedmiot odbywa się co najmniej dwa razy w tygodniu (niezwykle rzadki przypadek), trzy jest zupełnym standardem, ale nikt nie dziwi się też zajęciom odbywającym się cztery razy w tygodniu. Naturalną konsekwencją takiej ilości zajęć jest ich tempo. To, co u nas odbywa się na jednych zajęciach tutaj zajmuje dwa tygodnie. I tak na przykład kurs z Literatury Hiszpańskiej XIX wieku, po miesiącu zajęć, zakończył obecnie z sukcesem Wprowadzenie do Romantyzmu. W tym czasie znalazła się i chwila na wypisywanie skojarzeń na tablicy, natchnione czytanie manifestów romantycznych na zajęciach czy oglądanie na rzutniku obrazków proponowanych przez Googla.

Jako Erasmus za studia nie musiałam płacić nic (oprócz 1,12 euro ubezpieczenia zdrowotnego  :)), jednak zwykli hiszpańscy studenci już tak dobrze nie mają. Nawet publiczna edukacja w Hiszpanii jest płatna, a za jeden przedmiot zapłacić trzeba nawet do 100 euro za semestr. Obecnie trwają na uniwersytetach protesty w związku z zapowiedzianymi podwyżkami. Za kilka lat jeden semestralny przedmiot może kosztować nawet 570 euro, co zapewne zamknie wielu młodym ludziom drogę akademicką. 

Jeśli chodzi o samych studentów to także odnotowuje się znaczne różnice. Być może jest to spowodowane koniecznością płacenia za studia, ale studiujący Hiszpanie są dużo bardziej.. "uduchowieni" niż ci polscy (obserwacja poczyniona na humanistach). Znacznie mocniej wczuwają się w analizowane tematy, włącznie ze wstaniem z ławki i wypisaniem wielkimi literami na tablicy ROMANTYZM NIE ISTNIEJE oraz późniejszym monologiem wygłoszonym na tenże temat. Potem jednak następuje co najdziwniejsze - nikt nie patrzy na śmiałka z politowaniem ani pobłażaniem, o pogardzie już nie wspominając (oprócz Erasmusów:)). Wręcz przeciwnie, zawiązuje się zagorzała dyskusja o tym, co kolega miał na myśli i co sądzą inni.

Do Hiszpanii warto przyjechać chcąc podszkolić swój, dokładnie tak, hiszpański. Może ciut mniej polecałabym Andaluzję dla początkujących bo nie dość, że akcent może początkowo szokować, to przedmiotów prowadzonych po angielsku jest jak na lekarstwo (ja np. nie spotkałam się jeszcze z ani jednym). Z drugiej strony to chyba jednak dobrze, bo angielski w wykonaniu hiszpańskim jest w większości przypadków nie do odcyfrowania. Jest to zapewne konsekwencją stereotypowego, jednak potwierdzonego już nie raz, braku zdolności językowych. O ile jeszcze w kwestii angielskiego można to sobie wytłumaczyć niesamowitymi różnicami językowymi i kulturowymi, to już np. jeśli chodzi o włoski kryterium takiego zastosować nie można. Przy tak ogromnym podobieństwie obu języków Hiszpanie na poziomie B1 nie potrafią powiedzieć praktycznie nic poprawnie, nawet, jeśli słowa są zupełną kalką. 

Przyjeżdżając do Sevilli (i ogólnie na południe) należy, tak jak we wszystkich innych sprawach, uzbroić się w  cierpliwość. Fakt, że nie możesz się zalogować do wirtualnego dziekanatu, że Twoje hasło nie działa, że dokument, który chcesz podpisać podpisuje się kilka kilometrów dalej, mimo, że na stronie napisane jest, że tu, nie jest tutaj niczym zaskakującym. Okienko obsługujące ponad 3 tysiące zagranicznych studentów (tylko na wydziale filologii!) jest oczywiście tylko jedno i otwarte tylko do godziny 14, jeśli zaś z niewyjaśnionych przyczyn zamyka się wcześniej, informacja pojawia się oczywiście danego dnia i tylko i wyłącznie jako kartka na rzeczonym okienku. Te i wiele innych, pasjonujących niespodzianek, czeka tu na studentów i przyjezdnych. Wystarczy jednak przypomnieć sobie, że to Hiszpania, i nagle okazuje się, że faktycznie nie jest tak źle. Mañana działa w końcu w obie strony :) Zapraszamy na Południe!

wtorek, 16 października 2012

Gibraltar

Po ciężkim weekendzie wreszcie jest chwila na relację z pierwszej 'poważniejszej' wyprawy, czyli z Gibraltaru.
Myślałam początkowo o samodzielnej wycieczce na półwysep, jednak jak zwykle ceny transportu w Hiszpanii okazały się być wyjątkowo wysokie i skończyło się na 'zorganizowanej' wycieczce przez sevillański ESN. Na Gibraltar nie można dojechać bezpośrednio. Autobusy, które dojeżdżają najbliżej kończą trasę w La Linea de la Concepción czyli jeszcze hiszpańskim miasteczku wyglądającym jak Miami. Stamtąd jest już jednak bardzo blisko i doskonale widać dokąd należy się udać
jeszcze po hiszpańskiej stronie
Przejażdżka w jedną stronę transportem publicznym to wydatek rzędu 23euro. W cenie 35euro zaoferowanej przez ESN był przejazd w obie strony oraz wjazd na małpią górę (za który normalnie zapłacić trzeba dodatkowe 8 funtów).
Granicę można przejść pieszo, ale jako, że Gibraltar jest formalnie terytorium brytyjskim, konieczne jest przejście kontroli dokumentów. Obywatele państw członkowskich UE muszą mieć ze sobą dowód, reszta świata - paszport (i podobno wizę). W praktyce sprowadza się to jednak do takiego machnięcia dowodem przed nosem pana celnika, że nie wie on nawet czy to Twój dokument.

Po przejściu granicy wita nas pierwsza atrakcja, a mianowicie.. lotnisko w poprzek drogi. Włącza się czerwone światło dla pieszych i samochodów a na płytę lotniska wtacza się maszyna easyjeta.
Żeby dotrzeć do kolejki, która zabiera nas na szczyt słynnej góry, trzeba przejść calusieńkie miasteczko. Na małym cmentarzyku po drodze tłumy turystów już wgapiają się w pierwsze małpy. Kolejka jest leciwa acz solidna, no i swoje w kolejce odstać trzeba, ale widoki za to niesamowite




Jednak to, po co się tu przyjeżdża znajduje się dopiero na szczycie. Gdzie się nie ruszyć siedzą makaki.

złe..

i te śpiące..

czasem melancholijne..

te młode..

i te bardzo stare..

pozują na tle Maroka

opalają się

i wegetują
Ludzi nie boją się zupełnie, a często wręcz jest nawet na odwrót. Są na tyle śmiałe, a niektóre wręcz agresywne, że wkładają ludziom łapki do toreb i kieszeni, zaczepiają i od czasu do czasu wskakują komuś na głowę. Największym niebezpieczeństwem jest jednak wyciągnięcie w pobliżu małp jedzenia. Dostają one wtedy szału i skaczą na człowieka byle i im choć trochę się dostało. Mimo więc, że dokarmianie jest surowo zabronione (tablice informacyjne straszą mandatem do nawet 500 funtów) makaki bez przerwy szamią jakieś ciasteczka czy owoce skradzione ludziom. Może więc zdarzyć się i tak:
Martyna i jej jabłko
 a po chwili:
zadowolony makak z jabłkiem Martyny
Oprócz małp, turystów przyciąga tu także strefa bezcłowa. Ceny takich artykułów jak alkohol, papierosy czy sprzęt RTV i AGD są tutaj dużo niższe niż w Hiszpanii. Wszytkie podawane są w funtach, ale żadnego problemu z płaceniem euro nie ma.
Wywieźć (wynieść?)  można maksymalnie 1 litr alkoholu na głowę oraz jeden karton papierosów.
Poza używkami ceny do atrakcyjnych raczej nie należą. Za najmniejsze nawet danie czy śniadanie zapłacić trzeba co najmniej 6 funtów. Burger King na każdym rogu też nie pozostaje z ceną w tyle.

Przede wszystkim jednak, gdybym miała zmieścić całe wrażenie Gibraltaru w jednym słowie byłoby to: dziwny. Ni to Hiszpania, ni Wielka Brytania. Każdy sprzedawca mówi tu w dwóch językach, każdy rachunek może być zapłacony w dwóch walutach. Z jednej strony nigdzie indziej w Europie niespotykane małpki i cudowne widoki morza i marokańskiego wybrzeża, z drugiej niesamowicie sztuczne miasto. Schodząc 10m wgłąb od Main Street, którą w dzień ledwo da się przecisnąć, trafić można do zapomnianego przez świat zaułka. Wszędzie słychać dwa języki, hiszpańskie dzieci są jednak trochę cichsze niż angole. Ci drudzy biegają rudzi po całym mieście robiąc tyle hałasu co duże przedszkole, ponad połowa w samych szortach, popijając piwo gdzie okiem nie sięgnąć i zaczepiając każdą napotkaną kobietę przed 70 rokiem życia (o dziwo, Anglicy przyjeżdżają tu zgrajami tylko płci brzydkiej). Hiszpanie zaś standardowo okupują bary dzieci puszczając w samopas i nie przyjmując do wiadomości, że na Gibraltarze króluje angielski, uparcie mówią do wszystkich po hiszpańsku. Poza tymi dwiema narodowościami spotkać można tu cały światowy przekrój. Od arabskich muzułmanów po Rosjan ze złotymi zębami, od ciemnoskórych sprzedających błyskotki po Japończyków z lustrzankami itd, itp. Bardzo dużą reprezentacją mogą też pochwalić się Polacy.
Mieszankę tę warto zobaczyć na własne oczy, jednak na dłuższe wakacje nie-Anglikom Gibraltaru raczej nie polecam. Poza wyżej wymienionymi wielu więcej atrakcji brak. Na koniec jeszcze obowiązkowo foteczka z angielską budką telefoniczną.























Gorąco polecam, MW

piątek, 12 października 2012

¡Feliz Día de la Hispanidad!

Dziś święto narodowe a co za tym idzie podczas gdy większość z Was siedziała w pracy lub na zajęciach Hiszpanie, a wraz z nimi ja, obijali się (nie to co zwykle) i świętowali.
W Sevilli od końca września do listopada odbywa się tradycyjnie Feria de las Naciones czyli Targi Narodów. W parku Marii Luisy w centrum Sevilli rozstawiono białe namioty, w których oferują przeróżne smakołyki z różnych części Hiszpanii oraz całego świata. I tak można znaleźć stoisko meksykańskie z empanadillas czy fajita, greckie ze słynną sałatką i gyrosem, niemieckie z wurstami, kubańskie z rumem, australijskie z hamburgerami ze strusia czy bułą z kangurem (jadłam!) czy peruwiańskie ze sztuczną lamą oraz wódką z koki. Istny hiszpański festyn trwa tu prawie całą dobę, z każdego stoiska dobiega inna muzyka, dzieci biegają i krzyczą do późnych godzin nocnych i, mimo kryzysu, każdy coś je i pije. Hiszpanie zamiast parad i hucznych celebracji wybierają więc popijanie kubańskiego rumu i powolne rozkręcanie fiesty. Bo wiadomo, że jak jest puente, czyli nasz długi weekend, to bawić się trzeba. 


Oprócz zabawy zabieram Was dziś na jeszcze jedną mini, acz treściwą, wycieczkę. Z okazji przepięknej pogody, która dla odmiany zagościła dziś w Sevilli (tylko 34 stopnie i wietrzyk!!!) wybrałam się na spacer do parku obok Ferii. Dlatego dziś, już bardziej klasycznie, zapraszam na tour po jednym z najbardziej znanych i najpiękniejszych miejsc stolicy Andaluzji - na Plaza de España.

Mimo, że zalana tłumem świętujących, w ogóle nie straciła na pięknie. Zbudowana na Exposición Iberoamericana w roku 1929 do dziś zachwyca wszystkich przyjezdnych i miejscowych. Polecam nie tylko oglądać ją z zewnątrz, ale przejść się po malowniczych korytarzach. 


widok na dzień dobry, wejście przez bramę de Aragon

widok z pierwszego piętra




Budowla ozdobiona jest z każdej strony pięknymi mozaikami i wystawnymi portalami. Każdy kafelek jest inny, pokazuje inną historię, inne wydarzenie, opisuje inne miasto.


Na środku placu znajduje się ogromna fontanna a wzdłuż budynku ciągnie się kanalik, po którym można pływać łódką.
Reszta fotek na: Plaza de España
Quien no ha visto Sevilla, no ha visto maravilla. Teraz już doskonale rozumiem co poeta miał na myśli..
Me enamoré.

The hooligans

Oto jeden z tych nielicznych postów, które postaram się rozszerzać w miarę mojego pobytu w Sevilli.
Hiszpańscy chuligani są bardzo specyficzni. Podczas gdy na naszych murach spotkać można całą gamę niecenzuralnych wyrażeń, na hiszpańskich goszczą zupełnie inne zwroty.
Caracol czyli ślimak

Ten mniej artystyczny u góry - huevo czyli jajko

miód

wbrew powszechnej opinii, niektórzy władają także językami obcymi
To be continued..

niedziela, 7 października 2012

Tour de Seville

Po tygodniowej nieobecności wracam do Was z fotkami ze spaceru.
Sevilla jest piękna, ale bardzo trudna i nie ułatwia życia ludziom ze słabą orientacją w terenie. Nie robią tego także hiszpańscy kartografowie:


mniejsza ulica, Socorro...
...i skręt w większą, Castellar
Nie rozpocznę jednak pokazywania Wam Sevilli od jej klasyków czyli Katedry czy Plaza de España ale od tej strony hiszpańskości, którą widzi się dopiero w ich kinie czy właśnie architekturze. Zapraszam Was na opuszczoną Isla de la Cartuja.
Do lat 90 na wyspie znajdował się XV wieczny klasztor i nic więcej. Czas wyspy przyszedł wraz z Expo '92. To tutaj powstały wszystkie pawilony i cała infrastruktura, której do tej pory brakowało. Z grzęzawiska wyrosły rzędy budynków. Każdy jest ogromny, każdy jest inny i, co najlepsze, nic tu do siebie nie pasuje.

Jedyną żyjącą atrakcją jest tu Isla Magica czyli ponad 30-hektarowy park rozrywki:

Odrobinę życia ma w sobie także XV wieczny klasztor w którym obecnie znajduje się Andaluzyjskie Centrum Sztuki Współczesnej oraz Uniwersytet


Wraz z jego pięknymi ogrodami i instalacjami artystycznymi takimi jak ta w stylu muzułmańskim




Załapałam się nawet na piękną 'polską' złotą jesień, mimo, że temperatura przewyższała 30 stopni a nad głową latały zielone papugi, close enough


Spacerując po wyspie nie mogłam pozbyć się uczucia zdziwienia, że jeszcze nikt nie nakręcił tutaj filmu o zombie. Sceneria jest wręcz idealna. Szeregi opuszczonych budynków, cisza, która przeszywa do szpiku i drogi, które zdają się prowadzić do nikąd. Część budynków jest zajęta obecnie przez prywatne firmy, większość jednak pozostaje opuszczona i zapomniana. Wszystkich czytających to scenarzystów gorąco zachęcam!

Dla poszukiwaczy dziwactw Isla de Cartuja jest miejscem idealnym. Nie brak tu imitacji rakiet kosmicznych, wielkich spodków, olmeckich głów czy kompletnie niczego nie przypominających budowli:















Zdjęcia nie kłamią. Przechodząc wyspę wzdłuż i wszerz ludzi, których spotkałam po drodze można policzyć na palcach jednej ręki i to chyba właśnie to najbardziej wpływa na atmosferę tego miejsca czyniąc ją tak niesamowitą. Isla de Cartuja sprawia, że jesteś tylko Ty, szelest liści, co jakiś czas przemykające przed Twoimi stopami jaszczurki, nieliczne, chyba jedyne w całej Sevilli koty i niesamowita sceneria z niespodziankami kryjącymi się za każdym rogiem. Zapraszam w odwiedziny ;)

P.S. Dla zafascynowanych miejscem więcej zdjęć w linku poniżej (proszę wybaczyć chwilowy brak selekcji)