wtorek, 16 października 2012

Gibraltar

Po ciężkim weekendzie wreszcie jest chwila na relację z pierwszej 'poważniejszej' wyprawy, czyli z Gibraltaru.
Myślałam początkowo o samodzielnej wycieczce na półwysep, jednak jak zwykle ceny transportu w Hiszpanii okazały się być wyjątkowo wysokie i skończyło się na 'zorganizowanej' wycieczce przez sevillański ESN. Na Gibraltar nie można dojechać bezpośrednio. Autobusy, które dojeżdżają najbliżej kończą trasę w La Linea de la Concepción czyli jeszcze hiszpańskim miasteczku wyglądającym jak Miami. Stamtąd jest już jednak bardzo blisko i doskonale widać dokąd należy się udać
jeszcze po hiszpańskiej stronie
Przejażdżka w jedną stronę transportem publicznym to wydatek rzędu 23euro. W cenie 35euro zaoferowanej przez ESN był przejazd w obie strony oraz wjazd na małpią górę (za który normalnie zapłacić trzeba dodatkowe 8 funtów).
Granicę można przejść pieszo, ale jako, że Gibraltar jest formalnie terytorium brytyjskim, konieczne jest przejście kontroli dokumentów. Obywatele państw członkowskich UE muszą mieć ze sobą dowód, reszta świata - paszport (i podobno wizę). W praktyce sprowadza się to jednak do takiego machnięcia dowodem przed nosem pana celnika, że nie wie on nawet czy to Twój dokument.

Po przejściu granicy wita nas pierwsza atrakcja, a mianowicie.. lotnisko w poprzek drogi. Włącza się czerwone światło dla pieszych i samochodów a na płytę lotniska wtacza się maszyna easyjeta.
Żeby dotrzeć do kolejki, która zabiera nas na szczyt słynnej góry, trzeba przejść calusieńkie miasteczko. Na małym cmentarzyku po drodze tłumy turystów już wgapiają się w pierwsze małpy. Kolejka jest leciwa acz solidna, no i swoje w kolejce odstać trzeba, ale widoki za to niesamowite




Jednak to, po co się tu przyjeżdża znajduje się dopiero na szczycie. Gdzie się nie ruszyć siedzą makaki.

złe..

i te śpiące..

czasem melancholijne..

te młode..

i te bardzo stare..

pozują na tle Maroka

opalają się

i wegetują
Ludzi nie boją się zupełnie, a często wręcz jest nawet na odwrót. Są na tyle śmiałe, a niektóre wręcz agresywne, że wkładają ludziom łapki do toreb i kieszeni, zaczepiają i od czasu do czasu wskakują komuś na głowę. Największym niebezpieczeństwem jest jednak wyciągnięcie w pobliżu małp jedzenia. Dostają one wtedy szału i skaczą na człowieka byle i im choć trochę się dostało. Mimo więc, że dokarmianie jest surowo zabronione (tablice informacyjne straszą mandatem do nawet 500 funtów) makaki bez przerwy szamią jakieś ciasteczka czy owoce skradzione ludziom. Może więc zdarzyć się i tak:
Martyna i jej jabłko
 a po chwili:
zadowolony makak z jabłkiem Martyny
Oprócz małp, turystów przyciąga tu także strefa bezcłowa. Ceny takich artykułów jak alkohol, papierosy czy sprzęt RTV i AGD są tutaj dużo niższe niż w Hiszpanii. Wszytkie podawane są w funtach, ale żadnego problemu z płaceniem euro nie ma.
Wywieźć (wynieść?)  można maksymalnie 1 litr alkoholu na głowę oraz jeden karton papierosów.
Poza używkami ceny do atrakcyjnych raczej nie należą. Za najmniejsze nawet danie czy śniadanie zapłacić trzeba co najmniej 6 funtów. Burger King na każdym rogu też nie pozostaje z ceną w tyle.

Przede wszystkim jednak, gdybym miała zmieścić całe wrażenie Gibraltaru w jednym słowie byłoby to: dziwny. Ni to Hiszpania, ni Wielka Brytania. Każdy sprzedawca mówi tu w dwóch językach, każdy rachunek może być zapłacony w dwóch walutach. Z jednej strony nigdzie indziej w Europie niespotykane małpki i cudowne widoki morza i marokańskiego wybrzeża, z drugiej niesamowicie sztuczne miasto. Schodząc 10m wgłąb od Main Street, którą w dzień ledwo da się przecisnąć, trafić można do zapomnianego przez świat zaułka. Wszędzie słychać dwa języki, hiszpańskie dzieci są jednak trochę cichsze niż angole. Ci drudzy biegają rudzi po całym mieście robiąc tyle hałasu co duże przedszkole, ponad połowa w samych szortach, popijając piwo gdzie okiem nie sięgnąć i zaczepiając każdą napotkaną kobietę przed 70 rokiem życia (o dziwo, Anglicy przyjeżdżają tu zgrajami tylko płci brzydkiej). Hiszpanie zaś standardowo okupują bary dzieci puszczając w samopas i nie przyjmując do wiadomości, że na Gibraltarze króluje angielski, uparcie mówią do wszystkich po hiszpańsku. Poza tymi dwiema narodowościami spotkać można tu cały światowy przekrój. Od arabskich muzułmanów po Rosjan ze złotymi zębami, od ciemnoskórych sprzedających błyskotki po Japończyków z lustrzankami itd, itp. Bardzo dużą reprezentacją mogą też pochwalić się Polacy.
Mieszankę tę warto zobaczyć na własne oczy, jednak na dłuższe wakacje nie-Anglikom Gibraltaru raczej nie polecam. Poza wyżej wymienionymi wielu więcej atrakcji brak. Na koniec jeszcze obowiązkowo foteczka z angielską budką telefoniczną.























Gorąco polecam, MW

1 komentarz: